Wreszcie było prawie bezwietrznie i Tomek mógł spróbować latać. Loty były imponujące. Niestety drugiego dnia elektronika zaczęła szwankować i samolot wylądował w lasku na 25 metrowych sosnach. Najpierw pięknie leżał całą powierzchnią na licznych gałęziach, a po kilku dniach zawisł na kablach od elektroniki. Niestety na działce zostałam tylko ja. Co kilka dni sprawdzałam czy coś się zmieniło. Któregoś dnia po pracy przyjechał Tomek z Mateuszem wyposażonym w sprzęt wspinaczkowy, ale i tak nie udało się go strącić. Drzewo, na którym wisiał samolot (i jego sąsiedztwo) było zbyt wątłe żeby po nim wleźć. Próba stracenia go 6-o metrową tyczką na niewiele się zdała. Dopiero syn sąsiadów, sobie tylko wiadomym sposobem (po kilku podejściach), strącił nielot na ziemię. Nie wiem kto był szczęśliwszy - cala nasza rodzina, czy Kamil, któremu wypłaciłam honorarium za wyjątkowo trudną robotę.
Może coś jeszcze będzie działało?
Tak wygląda teraz.
Na wierzchołkach tych sosen wylądował samolot. Zawisł na kablach od elektroniki.